środa, 21 maja 2014

Karkonosze zimą - dzień 03

Karkonosze zimą - dzień 03


Przebudzenie

Dzień rozpoczął się leniwie i bez zbędnego pośpiechu. Wieczorem zaczytałem się w książce i zasnąłem przed północą. Po dniu marszu w takich warunkach sen w ciepłym schronisku smakuje jak pyszny deser po sytym obiedzie –  np. panna cotta z jeżynami . Obudziłem się o 7:10, spakowałem i poczekałem na porę śniadaniową, która zaczynała się o 8:00. Zaspaną kucharkę zastałem na fotelu w jadalni, z pilotem w ręku i ledwo otwartym prawym okiem. Z wyrzutami sumienia zamówiłem naleśniki z serem i herbatę. Po siadaniu zebrałem bambety i wyszedłem na czerwony szlak.

Petrova Buda

Cała droga do Petrovej Budy była skrajnie posępna i przytłaczająca. Kikuty drzew, obwiewane mglistymi chmurami, budziły grozę i niepokój. Z każdym kilometrem, w parze z przerażającym zimnem i samotnością, moja wyobraźnia zaczynała pracować bardzo intensywnie, a zwieńczeniem klimatu grozy było czeskie schronisko po którym zostały jedynie zgliszcza. Zrobiłem mu kilka zdjęć i ucieszyłem się, że długie asfaltowe podejścia mam już za sobą. Ruszyłem w dalszą podróż, znowu pod górę, ale tym razem po kamienistym szlaku.




Czarna przełęcz

Wraz ze wzrostem wysokości znacznie spadała temperatura. Dawało mi się to zdecydowanie we znaki. Nie padało jak wczoraj więc nie byłem cały mokry, co było sporym pocieszeniem, jednak silny wiatr skutecznie wysysał ze mnie energię. W takich warunkach na samo podgrzanie organizmu zużywałem spore jej zapasy. Minąłem jedną z ciekawszych atrakcji tego szlaku - Śląskie Kamienie, minąłem gdzieś we mgle Czeskie Kamienie i zauważyłem niewielki domek wyłaniający się z mgły. Po podejściu do niego okazało się że jest to schronienie górskie. Był to niezamieszkany maleńki domek (raczej górska altanka) gdzie na dole są osłonięte od wiatru, deszczu i słońca ławki, a na górze jest półka na której w sytuacji kryzysowej można się spokojnie wyspać. Domek zrobił na mnie wielkie wrażenie. Postanowiłem odsapnąć w nim chwilę. Wewnątrz panowała identyczna temperatura jak na zewnątrz, ale nie wiało więc z radością zdjąłem kominiarkę, czapkę, bufkę i rękawice. Odpocząłem pożerając suszone kandyzowane owoce, popijając je wodą. Było ekstra. To zadziwiające jak nawet nieogrzewane cztery ściany pomagają w walce z trudnymi warunkami.






Wielki Śnieżny Kocioł

Po wyjściu  z czeskiego schroniska okazało się, że chmury zaczęły delikatnie ustępować słońcu. Delikatnie, bo słońce pojawiało się na ułamek sekundy i zaraz nad głowę wpadała wielka biała chmura, ale to jednak słońce, z którym w dniu drugim nie miałem doczynienia. Najzwyczajniej stęskniłem się za nim i jeżeli tylko je widziałem rozkoszowałem się każdym promieniem.



Podejście na przełęcz pod Śmielcem było kłopotliwe. Szlak był naprzemiennie pozbawiony jakiegokolwiek śniegu oraz oblodzony. Nie zdecydowałem się na raki, bo na skałach utrudniają one marsz i niszczą się w mgnieniu oka, więc pozostało mi tylko podpieranie się silnie na rozważnie wbijanych kijkach i ostrożne poruszanie się do przodu.
Obejście Wielkiego Szyszaka (założę się, że miejscowi na ogół przeinaczają nazwę tego wzniesienia) zaskoczyło mnie prześlicznym widokiem, który pojawiał się równie szybko jak znikał. Chmury co chwila odsłaniały Śnieżne Kotły i stacje telewizji, położoną na jednym ze wzniesień. Budowla nad urwiskiem, z wysoką wieżą okresowo skąpaną we mgle, to wspaniały widok. Pamiętałem go jeszcze z poprzednich wypraw – zawsze mi się podobał. To bardzo malowniczy punkt Karkonoszy.
Dojście do tej budowli okazało się jednak nie lada wyczynem. Na śnieżnych kotłach zawsze wieje. Dzisiaj wiatr był nie mocniejszy niż od rana ale problem był zupełnie innej natury. Permanentny wiatr, połączony z okresowo świecącym słońcem, zmienił śnieg w taflę lodu, po której nie byłem w stanie się swobodnie poruszać bez raków. Ze względu na bliskość sporego urwiska bardzo skrupulatnie wybierałem miejsce, na którym miała stanąć moja stopa. Bez kolców pod podeszwą nie zdecydował bym się na ten odcinek. Przejście 400 metrowego wzniesienia zajęło mi około godziny, bez chwili na odpoczynek. Poruszałem się żółwim tempem, owiewany przez wiatr.




Po wejściu na równy teren byłem absolutnie wykończony. Nie było jednak miejsca na odpoczynek. Wszędzie śnieg, lód i wiatr. Pozostało jedynie maszerować dalej. Po minięciu wieży telewizyjnej krajobraz zrobił się zupełnie inny. Plaska powierzchnia, całkowicie pozbawiona wysokiej roślinności, pokryta powyginanym przez wiatr zlodowaciałym śniegiem,  przerażała swoją pustką. Do tego wszystkiego minął mnie wielki czerwony ratrak, powoli przesuwający się w stronę Szrenicy. Ja skręciłem na żółty szlak prowadzący na dół.

Schronisko Pod Łabskim Szczytem

Trawers żółtym szlakiem był równie wymagający jak podejście pod Wielkie Śnieżne Kotły. Mimo założonych gumowych raków i kijków w dłoniach moje pośladki zetknęły się 3 krotnie ze zmrożonym śniegiem. I nie było to lądowanie na miłą pierzynkę :( . Zdecydowanie nie.
Otoczenie schroniska budziło skojarzenia z powieścią osadzoną w post nuklearnych realiach. Pokrycie dachu wykonane było z 29 różnych kolorów papy, na podwórku stały 2 wraki radzieckich pojazdów wojskowych, a ściany schroniska sprawiały wrażenie jakby chciały się przewrócić przy większym podmuchu wiatru.
Wszedłem do środka zamówiłem herbatę z cytryną. Za mną weszła grupa starych wyjadaczy karkonoskich, z którymi urządziłem krótką pogawędkę o górach i ruszyłem dalej.



Zejście

Zejście nie było monotonne. Z każdą setką metrów przemierzanych w dół zdejmowałem z siebie część sprzętu. Pierwsza setka - raki na plecach, druga setka – kijki złożone i przytroczone do plecaka, trzecia za mną – kominiarka w kieszeni, czwarta się skończyła - rękawiczki poszły w zapomnienie, piątą przeszedłem przez strumień, szósta – cała kurtka rozpięta. Na koniec zatrzymałem się w pizzerii niedaleko dworca, gdzie konsumując grzańca ze średnio smaczną pizzą, mogłem pisać dalej.



Podsumowanie

Było fajnie. Przestudiowane wnikliwie podręczniki przetrwania w warunkach zimowych dały mi kilka przydatnych porad i tematów do przemyśleń. Doświadczyłem bardzo ciężkich warunków - wyczerpujący wiatr, wysokie spadki energii, brak sił na pokonanie ostatnich metrów szczytu. Okazało się, że spakowałem się doskonale. Niczego mi nie zabrakło, ani niczego nie miałem zbyt wiele. Mały, 35 litrowy plecak, pomieścił wszystko, trochę obciążył barki ale nie zawiódł do ostatniego dnia. Gumowe raki oraz kijki ułatwiły pokonanie najcięższych podejść. Wiedza, jaką zdobyłem przed wyprawą, sprawdziła się tak samo dobrze jak ja sam.
Co najważniejsze - rok spędzony na siłowni pozwolił na odbudowanie mięśni otaczających moje nieszczęsne kolano do poziomu wystarczającego na taką wyprawę. Nie zawiodło mnie i to. Oczywiście pewne ograniczenia pozostały. Konieczność przemyślenia każdego, nawet najmniejszego kroku, spowalniała podróż i zmuszała do dodatkowego wysiłku wtedy, kiedy po siłach zostawało wspomnienie.


Jestem bardzo zadowolony z tej wyprawy. Nie szedłem jeszcze w takich warunkach i wydaje mi się że kiedyś to powtórzę. Wyprawa nauczyła mnie wiele o sobie. 3 dni zmagania się z naturą, zimnem, własnymi słabościami i samotnością na szlaku ukoronowane zwycięskim zejściem na dół. Było wspaniale. 

2 komentarze:

  1. Zacna wędrówka. Jestem pełny uznania i podziwu dla Twoich dokonań. Wybierając się w góry chciałbym, żebyś towarzyszył mi i wspierał swoim doświadczeniem i wiedzą.

    OdpowiedzUsuń