piątek, 21 stycznia 2011

Munnar



Celem dzisiejsze podróży był Munnar


Droga
Munnar to miejscowość bajecznie położona 50 km od granicy Tamilnadu i Kerali, 5,5 godziny drogi „samochodem” od mojego mieszkania. Wyruszyliśmy w sobotę o 6:00 – z minutami. Pierwsza połowa drogi minęła bez większych rewelacji. Względnie szeroka, typowo tamilska dróżka zaprowadziła nas do Theni, skąd udaliśmy się niesamowicie krętą drogą do Munnaru. Jechało mi się znakomicie. Ciasne zakręty o 360 stopni albo więcej, strome urwiska na brzegach, mało aut. Super.



Czas na herbatę
Po przekroczeniu granicy stanu zrobiło się mniej stromo, zaczęły się bardzo przyjemne pagórki położone w zielonym towarzystwie herbacianych pól po sam horyzont. Niesamowity widok. Wprawdzie widziałem już pola herbaty w Periaże, ale te, przez które jechałem tutaj, to doznanie na zupełnie innym poziomie. Na dole wąwozu obrośniętego zielonymi krzaczkami, z których jedynie ostatni liść powinien być spożywany, wiła się rzeczka ze ślicznymi drewnianymi mostkami, co skutecznie zbliżało moją dolną szczękę w kierunku, w którym na całym świecie działa grawitacja. Jeszcze tego nie sprawdzałem, ale podobno możliwe są trekkingi pomiędzy grządkami herbaty, organizowane przez lokalnych przewodników. Obiecałem sobie, że następnym razem spróbuję się w temacie rozejrzeć i troszkę o tym napisać.











Munnar
Munnar, czyli senna górska miejscowość. Dużo mniejsza niż się spodziewałem. Sporo hoteli, śliczny targ, wiele domowych noclegowni, 2 knajpy, 200 sklepów z domową czekoladą i niesmacznymi orzechami nerkowca. Tak wygląda Munnar. Świetne miejsce do wypadów po okolicy. Dobra baza turystyczna, co generuje nieco wysokie ceny w knajpach i hotelach w tej okolicy. Pomijając finansowe niedogodności, okolica jest naprawdę warta obejrzenia. Wracając do wyprawy. Po przyjeździe znaleźliśmy sobie mały hotelik na noc i niezwłocznie udaliśmy się na podbój okolicy.



Elephant Ride
Pierwszą przerwę zrobiliśmy na farmie słoni, na której po wystaniu się w kolejce można było przejechać się na ulubionym zwierzaku mojej żony – słoniu. Na przejażdżkę nie starczyło nam cierpliwości, czego zaczynam żałować, natomiast możliwość popatrzenia z bliska na te imponujące zwierzęta sprawiła nam wiele przyjemności. Polubiłem słonie już wcześniej podczas krótkiego wypadku do świątyni w Madurai, gdzie mają bardzo wesołego słonia, który krząta się po świątyni wraz ze swoim opiekunem. Widok tych słoni utwierdził mnie w przekonaniu, że muszę zmienić top 10 moich ulubionych zwierzaków. Słoniowi musieli ustąpić żyrafa i hipopotam w pierwszej trójce. Pierwszą pozycję oczywiście zajmuje na razie niezmiennie moja ulubiona sowa.
Tama i rozlewisko otoczone uroczym lasem to kolejny przystanek na naszej sobotniej wyprawie po okolicach Munaru. Tama, mimo iż zawalona Indusami, zrobiła na mnie również pozytywne wrażenie. Może sama tama nie była w tym wszystkim wyjątkowo imponująca, natomiast rozlewisko które stworzyła uwieczniliśmy na wielu fotografiach, więc ocenę pozostawiam wam. Dla mnie bomba. Zatrzymaliśmy się jeszcze na moment, Małgosia dostała ode mnie zbyt wielki kapelusz, przeszliśmy się tam i z powrotem i wyruszyliśmy dalej zobaczyć co jest za zakrętem.




Mattupetty
Po wielu zakrętach dojechaliśmy do punktu widokowego obok kolejnej tamy. Ta była już mniejsza, ale spędziliśmy nieco więcej czasu nad nią. Udaliśmy się bowiem na mały spacer po okolicy, rozprawiając o ciężkim akademickim życiu, które porzuciliśmy, żeby móc w dostatku podziwiać takie widoki. Oczywiście, jak to z takimi planami bywa, nie wszystko wyszło po naszej myśli, ale i tak życie jest pięknie.





Powrót na noc do Munnaru
Po obejściu tamy wzdłuż i w poprzek zatrzymaliśmy się jeszcze kilka razy na punktach widokowych, aby zrobić zdjęcia i pocieszyć oko wspaniałymi widokami. I pewnie napiszę to po raz kolejny, ale było warto zatrzymać się, bo oko naprawdę miało się tutaj czym cieszyć. Po powrocie jeszcze przyszedł czas na kolacyjkę w miejscowej knajpie (raczej nie poleciłbym jej nikomu) i noc w umiarkowanie pachnącym hoteliku za 33$.




Eravikulam National Park                   
Rano obudził nas bajram z oddalonego o jeden pagórek meczetu. Spakowaliśmy graty, kupiliśmy paczkę nerkowców na śniadanie i udaliśmy się na główną atrakcję niedzieli w Munnarze – do parku narodowego. Dotarliśmy na miejsce przed 10:00. Postaliśmy 45 minut w kolejce po bilety (przypomina się nasza swojska Gubałówka), daliśmy się wwieźć jakieś 500 metrów w górę rozklekotanym autobusem, który krążył przez krętą ścieżkę pola herbacianego, gdzie zaczął się przyjemny trekking pod górę. Śliczne widoki, wszędzie wokoło pola z herbatą, stada dziwnych kóz, kicające dookoła i nagle ZONK. Okazało się, że dla ruchu turystycznego udostępniona jest kilometrowa ścieżka, która kończyła się szlabanem z napisem NO ENTRY. I tu nas już troszkę krew zalała, a niesmak czuję do dzisiaj.





Powrót
I to co na ogół przychodzi z bólem. Po wyjściu z parku zjechaliśmy powoli z gór, zatrzymując się jeszcze kilka razy i zajechaliśmy do naszej pięknej, spokojnej wsi wesołej. Powrót zarządziłem inną drogą i jej początek był tego wart. Śliczna, wąska droga rozpoczęła się serpentynami, dalej rozpieszczała długimi prostymi przez rezerwaty słoni indyjskich i tygrysów.




Pozdrawiam
J.P.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz