Podróż
Do Karpacza wyjechałem z Warszawy nocą. Taki pomysł ma jedną
zaletę i jedną wielką wadę. Zaleta – zyskujemy jeden bezcenny dzień „wypoczynku”
w górach, wada – wychodzimy rano na szlak nieco zdemolowani. Oczywiście, każdy kto mnie zna doskonale
rozumie, że mogłem wybrać tylko nocną wersję podróży. Zyskanie kolejnego dnia w
górach jest warte swojej ceny. Rano wyszedłem z autobusu, zjadłem 2 drożdżówy,
a miejsce wysokogatunkowej kawy z doskonałego ekspresu zastąpiła mi woda.
Podróż z Warszawy do Jeleniej Góry zajęła mi przeszło 10
godzin. Skrajnie niemiły kierowca, który próbował mi zakazać wejścia do
autobusu z plecakiem (nieudolnie) stawał 3 razy na podrzędnych stacjach
benzynowych, dając podróżnym 20-30 minut na załatwienie swoich potrzeb. Podróżnych
była dziesiątka i raczej żadne z nich nie miało bardziej wygórowanych potrzeb
niż przyłożenie głowy do snu na zwiniętej
bluzie . Podczas pierwszej takiej przerwy, niemiły kierowca, zapewne w odwecie za
nieudaną próbę sterroryzowania podróżnika z plecakiem (patrz początek niniejszego akapitu),
sterroryzował kobietę usiłującą wedrzeć
się do starego Autosana z papierowym kubkiem kawy. Kierowca zakończył wymianę
zdań argumentem ciężkim do obalenia – „bo mi potem kubki latają”. Przygryzłem
język, żeby nie zapytać go o latające talerze, a sterroryzowana kobieta udała
się do najbliższego kosza, aby zutylizować upragniony napój.
W Turcji oraz Indiach standardem jest poczęstunek podczas podróży.
W autobusie rozdawane są przekąski oraz napoje. Nie ma z tym większego problemu.
PKS to archaiczny twór i minie sporo czasu zanim dogoni indyjskie standardy.
Kolejny, o dziwo jeszcze mniej luksusowy, autobus (nie
zdawałem sobie sprawy, że to możliwe) zabrał mnie i trójkę autochtonów z
Jeleniej Góry do Karpacza, gdzie wysiadłem. Zjadłem wspomniane już dwie drożdżówki,
popiłem niesamowicie orzeźwiającą wodą i wyruszyłem.
Jubileusz dziesięciolecia wielkiej wyprawy karkonoskiej
Około 10 lat temu odwiedziłem te rejony z moim kolegą Arturem.
Wyprawa, o ile dobrze sięgam pamięcią, pełna była niespodzianek. Mam wrażenie,
że tamta eskapada rozpoczęła się dokładnie na tym samym przystanku na końcu
świata, gdzie teraz ja rozpocząłem swoją samotną walkę z górami.
Tamta wyprawa była moją pierwszą bez towarzystwa rodziców. Bardzo
przyjemnie chodziło nam się razem po górach . Rodzice mieli spore doświadczenie
w tym temacie. Do tej pory jestem posiadaczem imponującej kolekcji górskich
odznak Taty które zebrał za czasów swojej młodości. I nie jest to marna
kolekcja. Są w śród nich liczne nagrody za uczestnictwo w stukilometrowych marszach
górskich, odznaki przewodnika górskiego i sporo innych zdobytych w pocie i łzach.
Wyprawa z Arturem to była również pierwsza wyprawa z
wykorzystaniem schronisk jako miejsca noclegowego. Wiele się wtedy nauczyliśmy.
Okazało się na przykład, że nie wszystkie schroniska udzielają noclegu.
Ostatniego dnia w górach ruszyliśmy z naszymi okropnie ciężkimi plecakami ze
schroniska pod Łabskim Szczytem do Samotni. To był dla nas ogromny dystans, ale
gdy doszliśmy do Samotni postanowiliśmy kontynuować dobrą passę i przesunąć się
o godzinę marszu dalej do Domu Śląskiego. Po dojściu do niego okazało się, że z
jakiegoś skrajnie głupiego powodu nie udzielono nam schronienia. Ale nic,
przecież z tego żółtawego domku widać Śnieżkę jak na dłoni, więc jazda. Na
Śnieżce, kobieta przy wyciągu zapytana o możliwość kimnięcia gdzieś pod
schodkiem zaśmiała się głupio i pokręciła głową. Ze smutną miną oświadczyła nam
również, że wyciąg właśnie przestał jeździć, bo już późno, więc ruszyliśmy do
ostatniej deski ratunku – Jelenki. W Jelence okazało się, że właściciel
pojechał właśnie po knedle i nie ma dzisiaj noclegów. Dzięki temu, z nogami już
solidnie wbitymi w dupska, w towarzystwie Artura, który rzygał chyba sześciokrotnie
wyprażanym syrem z Jelonki, po ciemku, dotarliśmy do pracowniczego domu
letniskowego dla pracowników stoczni gdańskiej ”Neptun”. Przez kolejne 2 dni, w
pokoju wielkości kabiny toaletowej najpodlejszej knajpy, regenerowaliśmy siły
po sprincie przez prawie całe Karkonosze. Podczas tej wyprawy pojawiło się
wiele innych ciekawych wątków, jak na przykład pojawienie się paskudnych
wyprysków na ramionach Artura, na których opierał się starodawny plecak Polsportu,
w którym przestały funkcjonować wszystkie suwaki. Dodatkowo kilkukrotne zwiewanie
nas z trasy obok wielkich śnieżnych kotłów czy trudny powrót do Szrenicy z
degustacji czeskich piw w Voseĉkiej Boudy, czy w końcu niefortunnie spakowane
plecaki, które zapewniały nam szanse przetrwania w każdych warunkach przez 2-3
tygodnie, ale niestety ważyły przeszło 20 kg każdy.
Pierwsze zetknięcie z Karkonoszami zimą
Czy aby dobrze się spakowałem?
Na początku szedłem leśną, pozbawioną śniegu ścieżką, na której
irytował mnie plecak zapakowany dodatkowym polarem, bielizną termoaktywną i
dodatkami ułatwiającymi chodzenie w ciężkich warunkach. Do tego zaczął padać
śnieg z deszczem, co w niewielkim stopniu ale jednak obniżyło moje morale.
Po przekroczeniu 700 metrów n.p.m. pojawiły się lokalne
oblodzenia więc do rąk od razu trafiły kijki trekkingowe. Po pokonaniu
kolejnych 100 metrów okazało się, że zabranie końcówek uniemożliwiających kijkowi
zagłębianie się w grząskim śniegu, to kolejny trafiony pomysł. Pokonanie ósmej setki nad odległym poziomem morza
spowodowało, że wszystkie możliwe suwaki przy ubraniach znalazły się w swoim
krańcowym położeniu. Na grani, po kilku efektownie opanowanych poślizgach, na
nogach wylądowały miękkie raki zakupione przed wyjazdem, a pod czapką
wylądowała bufka.W takiej konfiguracji ciuchowej dobrnąłem idąc ciężkim krokiem do schroniska Jelenka, gdzie nie
należy spożywać prażonego sera.
Jelenka dostała karnego kutasa[i]
Jelenka zawiodła mnie po raz drugi. Pojawiłem się pod jej
drzwiami o 9:36 i odczytałem obwieszczenie, że ten przybytek ze starym serem otwierają
o 10:00. Zrzuciłem plecak, poczułem jak marzną na kość moje przepocone korzonki.
Pokręciłem się w kółko, pomyślałem jaki ciepły napój wyląduje przede mną o
10:03 i spostrzegłem, że pięć po dziesiątej stoję cały czas pod Jelenkowymi
drzwiami, myśląc o bezalkoholowych napojach. Rozwiązaniem tej nieprzyjemnej
sytuacji miał być dzwonek, na którym napisano mazakiem „5 minut”. W ciągu 11
minut nacisnąłem go dwukrotnie. Po tym czasie pojawił się w drzwiach Czech, mówiąc do mnie w
knedlikowym języku, że wszystko jest zamknięte z powodu, którego nie
zrozumiałem.Podejrzewam, że chciał mi wytłumaczyć, że ma inwentaryzację.
Uznałem to za kiepski zbieg okoliczności, że knedlikożerca liczy swój stary ser
akurat w momencie, w którym chce się napić ĉaju i poszedłem dalej, rysując na
mapie męskie genitalia obok nazwy schroniska.
Hardcore
Dalsza podróż robiła się coraz cięższa. Wiatr stawał się
silniejszy. Kosodrzewina tworzyła bardzo wąską ścieżkę, co utrudniało mi przeciskanie
się z przytroczoną do boku karimatą. Padający i podrywany przez silny wiatr
śnieg oblepiał usta. Bufka na twarzy zamarzała utrudniając oddychanie. Lód
pokrywał cały szlak przez co podczas dwóch godzin marszu nie widziałem żadnych
oznaczeń (z pomocą w tej kwestii przybył zawczasu Bogdan – instruktor nawigacji,
który podczas olsztyńskiego treningu nawigacji zaszczepił we mnie odruchy
kontrolowania pozycji na mapie, przydało się). Odwrotnie do zmian warunków
zmieniały się moje morale. Warunki się pogarszały, a ja się coraz bardziej
nakręcałem i zyskiwałem nowe siły do ataków na kolejne wzniesienia.
Śnieżka
Z każdym krokiem robiła się mniej dostępna. Ja stawiałem
jeden krok, ona obrzucała mnie strumieniem lodowatego śniegu. Stawiałem kolejny
krok, gębę przecierał lodowy peeling. Wdrapałem się wyżej, ona próbowała zwiać
mnie niżej. I tak walcząc o przetrwanie stawiałem kolejne kroki sapiąc i dysząc
ze zmęczenia.
Przyznam, że to podejście nie miało sobie równych. Samo
dojście od brzegu schroniska, którego projektant zdecydowanie był fanem Star Treka,
zajęło mi przeszło 5 minut i odbyło się w 3 próbach. Najzwyczajniej nie mogłem
utrzymać się na nogach. Swoje zwycięstwo chciałem uczcić w wyjątkowy sposób.
Zamiast zimnego piwa zamówiłem apetyczny bigos i herbatę z konfiturą. Bigos był
bardzo smaczny, ale po opuszczeniu schroniska na szlaku do śląskiego Domu cieszyłem
się że odległości między schroniskami są niewielkie J Zejście ze Śnieżki okazało
się mniej wymagające dla mojego organizmu (z wyłączeniem kolana, które czułem,
że dostaje nieco w trąbę).
Śląski Dom
Schronisko, które kiedyś nie udzieliło mi schronienia, tym
razem okazało się bardzo gościnne i otwarte na moją obecność. Zamówiłem pokój,
niby grzane piwo i rozpocząłem opisywanie dzisiejszego dnia, rozpoczętego
bardzo wcześnie. Mam jedynie nadzieję, że sen nie zmorzy mnie przed 18:00, o której to nastaje czas
luksusu czyli możliwość dostępu do
ciepłej wody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz