poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Bangalore


Bangalore
Tu wylądowałem i stąd ruszyłem w podróż powrotną. Ale i zajrzałem do Banga w międzyczasie. 
mapa

Miasto
Bangalore okrzyknęło samo siebie stolicą IT w Indiach. Nie wiem, czy rzeczywiście tak jest, ponieważ odległe o 400 km Chennai ma o sobie identyczne mniemanie. Jednak, w przeciwieństwie do prowincjonalnego Chennai, Bangalore chociaż sprawia wrażenie stolicy IT. Przy wjeździe od Maduraj, jadąc Skyway wzniesionym 50 metrów nad „zwykłymi uliczkami”, mija się okazałe aluminiowo-szklane budynki firm przetwarzających dane dla Europy oraz USA. Miasto jest całkiem spore, mieszka tutaj oficjalnie przeszło 7 000 000 osób na powierzchni niecałych 700 kilometrów kwadratowych.

Pałac Maharadży
W Bangalore znajduje się niewielki pałacyk, w którym urzęduje Maharadża. Pałacyk jest ładny, więc wyróżnia się na tle indyjskiej architektury. Wygląda jak przeniesiony ze środkowej Anglii. W środku panuje jednak indyjski klimat i to do przesady. Wszędzie panuje kicz. Na ścianach królują rysunki, obrazy oraz zdjęcia nagich kobiet w towarzystwie wizerunków dorastającego maharadży, całości dopełniają meble wykonane z fragmentów martwych słoni, pogłowia zwierząt ubitych podczas polowań i jeszcze więcej zdjęć nagich kobiet. Obok ślicznych dzieł sztuki obrazki Myszki Miki. No rewelacja. Pałacyk ma zatem dwa oblicza. Na zewnątrz poważny, z pięknym trochę zapuszczonym ogrodem, a w środku wiemy dokładnie, że jesteśmy w Indiach. Rzuca się to w oko. 
zdjęcie wykonane z ukrycia

Budynek rządu Karnataki
W mieście znaleźć można siedzibę rządu oraz „kierownika” stanu Karnataka. Budynek zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, że po dojechaniu w nocy do hotelu, zamiast udać się na nocleg, przespacerowałem się spory kawałek i zrobiłem budowli sesję. Architektonicznie nie jest to cudo świat, ale gabarytami powala. Budowla, zresztą jak się potem podczas powrotu okazało, znajduje się w parku imienia Gandhiego, którego przemierzanie w nocy z lustrzanką w ręku uznałem za jeden z najgłupszych pomysłów, jakie miałem po przyjeździe tutaj. Serce w przełyku, niemal całkowity brak światła, zgięci w pół Indusi w krzakach. Byłem bardzo szybki. 
rząd karnataka

Bangalore Golf Club
Pałacyk oczywiście warto odwiedzić, ale jest pozycja znacznie ciekawsza dla mnie w tym mieście. Bangalore Golf Club powstały w 1876 roku. Klub został zaprojektowany przez znanego Australijczyka (na tyle znanego, że jego nazwiska nie pamiętam) i zajmuje powierzchnię 60 akrów kwadratowych. Przyjemnie było grać na tym polu. Większość dołków ma dość szeroki fareway, co przy moich umiejętnościach znacznie uprzyjemnia grę. Jednocześnie rozsiane sprytnie wokół dołków bunkry zmuszają do uwagi przy dobieraniu kija. Na pole można wejść wyłącznie z Caddiem. W tej kwestii jest spora loteria. Nieraz można trafić na Caddiego z Handicapem 12, potrafiącego wskazać bardzo precyzyjnie miejsce, w którym piłka powinna się zetknąć z trawą, aby pominąć bunkier i trafić od razu na Greena. Niestety częściej trafiamy na sierotę, która kiepsko nosi kije, przeszkadza gadaniem o tym jak powinienem ustawić kij przed uderzeniem, znika co jakiś czas na papierosa w krzakach. Podsumowując, gra na tym polu dała mi sporo frajdy i przyjemności.
Bangalore golf club
 indie
indie

Eagleton Golf Club
15 km od Banga znajduje się jeszcze jeden klub golfowy z ośrodkiem wypoczynkowym. Na grę w tym miejscu niestety nie wystarczyło mi już czasu, ani umiejętności. Wąskie pole pełne bunkrów i hazardów wymaga większej biegłości w grze niż posiadana przeze mnie. 

Zabytki - zakupy
Zabytków jako takich tutaj w zasadzie nie ma. Wyłączając pałac maharadży i śliczne ogrody, nic tutaj nie znalazłem ciekawego. Ale… dla fanów zakupów jest tutaj sporo ciekawych pozycji. Jak na tę jeszcze dość ubogą w sklepy wielkopowierzchniowe ziemię, centrów handlowych jest tutaj mnóstwo. Jeden na drugim. Zgrupowane są one wzdłuż kilku głównych ulic centrum miasta, więc nietrudno je obejść. Co prawda nie należę do zwolenników spędzania czasu na snuciu się po sklepach, tutaj jednak traktowałem to jako terapię od syfu i smrodu pełnej Tamilów wioski, w której gnieździłem się na co dzień. Nie trwało to długo, godzinka w poszukiwaniu jakiejś zabawnej koszuli, druga w poszukiwaniu ciekawego prezentu dla Gosi, fryzjer z masażem głowy i starczy. Więcej nie potrzebowałem. 
KFC

Upojne wieczory
I tutaj właśnie pojawia się prawdziwa przyczyna pośpiechu na zakupach. Po wspomnianym shoppingu oraz 3-4 godzinach na polu golfowym przychodził czas na Hard Rock Cafe. Tak szczytowe osiągnięcie amerykańskiej kultury stało się obowiązkowym przystankiem Jakuba P. Monstrualny kawałek grillowanej wołowiny w bułce zroszonej sezamem, polanej u góry sosem (nie wiem, w jaki sposób utrzymującym się na warzywach) rozpływał się w moich ustach, zapijany ginem z tonikiem i świeżą limonką. Bomba. 
indie

Ogród botaniczny          
Odprowadzając Gosię na samolot (co przez miłe zrządzenie losu trwało jakieś 25 godzin) udaliśmy się do ogrodu botanicznego w Bangalore. Jak się okazało, ogrody były ładnie utrzymane, nieco wyciszone od zgiełku panującego na każdym kroku i mało zasyfiałe, co też odróżniało je od otoczenia. Wystarczyło pominąć pękający w szwach ogród z kompozycją z milionów kwiatów, do któ®ego wejście strzeżone było przez strażników, kierujących ruchem zwiedzających za pomocą bambusowych badyli. Pozostała część parku była naprawdę przyjemna. Przy wejściu, na wylanej zastygniętej lawie, postawiono świątynię z jasnego kamienia. Ciekawostką w ogrodach była część nazwana japońskim ogrodem. W indyjskim ujęciu japoński ogród jest naćpany paździerzowymi kwiatkami, pełny plastikowych dinozaurów, ohydnych betonowych mostków i bandy wrzeszczących Indusów. Prawdziwe miejsce zadumy i medytacji.
 
 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz