Balkany expedition 2011
Tego lata po raz pierwszy w życiu udało mi się uzyskać (a raczej ostro wywalczyć, balansując na krawędzi zatrudnienia) urlop od pracodawcy. Gosia natomiast bezproblemowo otrzymała zgodę na pozostawienie obowiązków zawodowych na okres 2 tygodni. Przyszedł zatem czas na realizację planów, których geneza sięga około 1,5 roku wstecz, gdy zastanawialiśmy się nad małym road-tripem w stronę miłej części Europy. Naszym celem stały się Bałkany. Przez wspomniane półtora roku czyhaliśmy tylko na okazję, żeby wskoczyć do auta i przejechać kilka krajów. Udało się to dopiero we wrześniu 2011 roku i streszczenie tej wyprawy w kilku częściach postaram się wam tutaj przedstawić.
Dzień 0
Dystans 228 km
Trasa Warszawa -> Chęciny
Czas jazdy 3,5 h
Pogoda chłodno
Nocleg schronisko młodzieżowe
Wyprawę rozpoczęliśmy w niedzielę wieczorem. Odebrałem Gosię z lotniska i od razu wyruszyliśmy w 2-tygodniową podróż. Z Warszawy wyjechaliśmy po 19:00, więc czasu na cokolwiek bardziej sensownego nie starczyło. Ale, mknąc przez trasy mozolnie przygotowywane na sędziwy dla Polski rok 2012, udało się nam oddalić tak daleko od mieszkania, jak to było możliwe. Dojechaliśmy do znanego nam schroniska młodzieżowego w Chęcinach, gdzie nabraliśmy sił na kolejny dzień wyprawy.
Chęciny mieliśmy okazję zwiedzić podczas jednego z naszych weekendowych wypadów w Polskę. Największa atrakcja wioski, oprócz synagogi, klasztoru i małego ryneczku na środku miasta, to bardzo osobliwy średniowieczny zamek. Budowla zrobiła na nas wielkie wrażenie. Bardzo grube mury zamku zbudowane są z szarej skały pozyskanej z okolicznych kamieniołomów, natomiast 2 okrągłe wieże od połowy swojej wysokości rozbudowywane były z wykorzystaniem brunatnej cegły, co nadaje im bardzo unikatowy wygląd. Stojąc pod nimi miałem wrażenie, że patrzę na wielokrotnie rozbudowywaną nadbałtycką latarnię morską, a nie na warownię z XIII wieku. Trzecia, najniższa wieża wzniesiona jest na planie prostokąta i od podstawy po sam koniec jest szara, co dodatkowo podkreśla odmienność pozostałych dwóch wież. Zamek wznosi się na szczycie niewielkiej góry i widać go ze sporej odległości. Podczas oblężeń obrońcy zamku zamurowywali się od środka w trzech wieżach, gdzie mieli zgromadzone zapasy wystarczające do nadejścia odsieczy. Twierdza była nie do zdobycia, ale podczas Potopu Szwedzkiego wróg użył podstępu - przekupiono załogę zamku…
Po porannym rzucie oka na schowane za kłębami białej mgły ruiny ruszyliśmy, po pośpiesznie budowanych polskich drogach, w stronę Słowacji, zatrzymując się jedynie w Krakowie, w celu uzupełnienia paliwa w baku i pokarmu w naszych żołądkach.
Dzień 1
Dystans 900,8 km
Trasa Chęciny -> Kraków -> Bańska Bistrica -> Budapeszt
Czas jazdy 10 h
Pogoda chłodno i deszczowo
Nocleg hostel Mercedes-Benz
Tego dnia zrobiliśmy całkiem sporo kilometrów. Przez Polskę śmignęliśmy, w Słowacji zatrzymaliśmy się tylko po to, żeby zmienić ubrania na coś wygodniejszego, bo przed południem pojawiło się na chwilę słońce.
Do celu podróży tego dnia, Budapesztu, dojechaliśmy o 18:00. Po godzinie przebijania się przez umiarkowanie zakorkowane przedmieścia dotarliśmy do centrum. Kierowcy na Węgrzech jeżdżą podobnie jak Słowacy – zdecydowanie przepisowo. Respektują ograniczenia prędkości, większość zakazów. Przeważająca część kierowców jeździ z włączonymi światłami mijania. Jednocześnie państwo węgierskie pozostaje fair w stosunku do poruszających się własnym pojazdem obywateli i nie stawia na każdym metrze drogi 10 000 zupełnie niepotrzebnym nikomu ograniczeń prędkości połączonych z 15 000 innych znaków, przekazującymi zupełnie oczywiste, czasami niepotrzebne a często irracjonalne informacje. Dodatkowo w naszej ojczyźnie za tymi wszystkimi ciekawostkami czai się zamaskowany stróż prawa gotowy wlepić nam mandat za coś, w czego słuszność sam nie wierzy, ale chętnie pasie portfel gminy, z której tenże policjant dostaje swoją wypłatę. Zarówno Słowacy jak i Węgrzy są pozbawieni drogowych stresów. Jeżeli widzą ograniczenie prędkości wiedzą, że jest to uwarunkowane i jak nie zwolnią, to stanie się coś bardzo złego. Przestrzeganie takich przepisów ma sens. Polacy tego komfortu są pozbawieni. W oceanie znaków i ograniczeń gubi się nawet największy niob, więc olewa zalew informacji, które trafiają do niego z okrągłych, kwadratowych, prostokątnych i tym podobnych tabliczek poustawianych na każdym metrze naszych dróg. Ale do rzeczy.
Zabudowa starej części Budapesztu jest zdecydowanie warta obejrzenia. Budynki utrzymane są w przyjemnie monumentalnym stylu. Wielość zdobień i mnogość symetrycznie rozłożonych ozdobników, uzupełnianych przez rzeźby, płaskorzeźby oraz freski, tworzy bardzo przyjemną całość. Kwintesencją tego stylu jest budynek węgierskiego parlamentu, leżący nad brzegiem Dunaju. Górująca nad budowlą kopuła przystrojona szpiczastymi stożkami, pod którą parlamentarzyści uchwalają ustawy, mówiące o konieczności zniesienia kolejnych niepotrzebnych znaków, otoczona jest dwoma skrzydłami pełnymi drobnych kolumienek i drewnianych żaluzji. Węgierski parlament jest jednym z najciekawszych, jakie widziałem do tej pory i do tego jest jedną z najstarszych budowli tego typu w Europie. Prace nad jego powstaniem rozpoczęto w 1885 roku i zakończono je po ok. 20 latach, całość utrzymując w stylu neogotyckim.
Kolejnym budynkiem, który zrobił na nas wielkie wrażenie była największa w Europie synagoga. Aby bliżej do niej podejść będę potrzebował troszkę więcej czasu niż kilka chwil po drugiej stronie rzeki. Choć przyznam, że zza Dunaju prezentowała się niezwykle.
Zamek na pierwszy rzut oka ciężko jest rozpoznać. Jeżeli ktoś poprosiłby mnie o zdefiniowanie pojęcia zamek pierwsze zdanie zaczynałoby się mniej więcej tak "budowla obronno- warowna...". Wyedukowany przeze mnie rozmówca szukałby zamku w Budapeszcie tak długo, że prędzej panowie obradujący pod wielką, misternie zdobioną kopułą uznaliby, że potrzebują nowego zamku. Zamek zza brzegu Dunaju przypomina raczej muzeum sztuki Renesansu. Mógłby tez zostać pomylony z budynkiem parlamentu. Dobrym pomysłem byłoby odstąpienie zamku jakiemuś państwu, które nie ma tak ładnej budowli, aby obradujące głowy mogły tam uchwalać ustawy, znoszące miliony niepotrzebnych znaków. Idealnym pomysłem byłoby wydzierżawienie tej budowli na potrzeby polskiego parlamentu. Nasz jest paskudny, nowego nie wybudujemy, Węgrzy parlament mają po drugiej stronie rzeki, a to co nazywają zamkiem, w żadnym razie nim nie jest. Imperium Ottomańskie pewnie i tak się nie odrodzi, a jeżeli nawet się odrodzi, to i tak ten zamek się nie nadaje do obrony Budapesztu. Uważam, że wydzierżawienie zamku polskim parlamentarzystom rozwiązałoby wiele naszych współczesnych problemów.
Budynek dworca głównego to przyjemna wielka szklarnia otoczona specyficznie zdobionymi ceglanymi budowlami, wpisującymi się idealnie w całokształt miasta. Po zmoknięciu w poszukiwaniu taniego noclegu, kebabie u Turka na rogu i sesji zdjęciowej pod tytułem „jak powinien wyglądać parlament z każdej strony” ruszyliśmy w dalszą podróż przez Węgry. Przesunęliśmy pojazd w stronę Nowego Sadu, przesunęliśmy rzeczy z bagażnika na przednie siedzenie i zasnęliśmy na parkingu przy wyjątkowo taniej, w porównaniu z polskimi, autostradzie.
Dzień 2
Dystans 451 km
Trasa Budapeszt -> Kecskamét -> Szeged -> Novi Sad –> Beograd
Czas jazdy 10 h
Pogoda chłodno i deszczowo
Nocleg hostel w Belgradzie
Kecskamét opisany był w przewodniku jako coś zupełnie osobliwego. Zgadza się. Zabudowa starówki jest zdecydowanie kolorowa i bajkowa. Wygląda trochę jakby architekt urodzony w XVIII wieku, mając 4,5 roku i będąc zainspirowanym fascynującymi go opowieściami braci Grimm, zaprojektował miasto. Władza miasta wydała zgodę na rozpoczęcie prac, ciesząc się, że powstanie miasto jedyne w swoim rodzaju. I stało się. W centrum, pomiędzy klonami i kasztanowcami, znajduje się kilka kolorowych kościółków i kilkanaście domków z wypadkowo kolorowymi fasadami. Pomiędzy to wszystko wstawiono budynek uniwersytetu, naprzeciwko którego stanął nieco modernistyczny pomnik z ważną dla Węgrów datą – 1956. W tym roku naprawdę wszędzie sporo się działo. Tutaj też. Idąc dalej wzdłuż ściany uniwersytetu doszliśmy do różowego budynku ratusza z balkonem przystrojonym zestawem dzwonków. Kierując się dalej napotkaliśmy coś, co Gosia uznała za najbardziej paskudną rzeźbę na Ziemi, więc zawróciliśmy, dochodząc do róży wiatrów, wskazującej większość miast znajdujących się na Węgrzech. Deszcz niestety nie pozwolił nam zbyt długo cieszyć się kolorową zabudową. Ruszyliśmy dalej, zaopatrując się po drodze w zestaw lokalnych buł i drożdżówek.
W Szeged padało straszliwie, więc nawet niespecjalnie chciało się nam opuszczać pojazd. I z resztą nawet nie wiem, czy byłoby po co go opuszczać. Oprócz umiarkowanie zachęcającej starówki i betonowych bulwarów, na odbudowę których złożyło się pół Europy, nie widzieliśmy tam nic ciekawego. Podobno miasto słynie z wyrobu unikatowej salami i posiada uprawy bardzo dobrej papryki, docenianej na świecie, ale tych specjałów nie było nam pisane tym razem rozprowadzić po podniebieniu. Nie tracąc więcej czasu prysnęliśmy w dalszą drogę.
Granicę przekroczyliśmy zadziwiająco sprawnie – po 3 minutach oczekiwania znaleźliśmy się w Serbii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz