Karkonosze zimą - dzień 03
Przebudzenie
Dzień rozpoczął się leniwie i bez zbędnego pośpiechu. Wieczorem
zaczytałem się w książce i zasnąłem przed północą. Po dniu marszu w takich
warunkach sen w ciepłym schronisku smakuje jak pyszny deser po sytym obiedzie –
np. panna cotta z jeżynami . Obudziłem
się o 7:10, spakowałem i poczekałem na porę śniadaniową, która zaczynała się o
8:00. Zaspaną kucharkę zastałem na fotelu w jadalni, z pilotem w ręku i ledwo
otwartym prawym okiem. Z wyrzutami sumienia zamówiłem naleśniki z serem i
herbatę. Po siadaniu zebrałem bambety i wyszedłem na czerwony szlak.
Petrova Buda
Cała droga do Petrovej Budy była skrajnie posępna i
przytłaczająca. Kikuty drzew, obwiewane mglistymi chmurami, budziły grozę i
niepokój. Z każdym kilometrem, w parze z przerażającym zimnem i samotnością,
moja wyobraźnia zaczynała pracować bardzo intensywnie, a zwieńczeniem klimatu
grozy było czeskie schronisko po którym zostały jedynie zgliszcza. Zrobiłem mu
kilka zdjęć i ucieszyłem się, że długie asfaltowe podejścia mam już za sobą. Ruszyłem
w dalszą podróż, znowu pod górę, ale tym razem po kamienistym szlaku.
Czarna przełęcz
Wraz ze wzrostem wysokości znacznie spadała temperatura.
Dawało mi się to zdecydowanie we znaki. Nie padało jak wczoraj więc nie byłem
cały mokry, co było sporym pocieszeniem, jednak silny wiatr skutecznie wysysał
ze mnie energię. W takich warunkach na samo podgrzanie organizmu zużywałem
spore jej zapasy. Minąłem jedną z ciekawszych atrakcji tego szlaku - Śląskie
Kamienie, minąłem gdzieś we mgle Czeskie Kamienie i zauważyłem niewielki domek wyłaniający
się z mgły. Po podejściu do niego okazało się że jest to schronienie górskie. Był
to niezamieszkany maleńki domek (raczej górska altanka) gdzie na dole są
osłonięte od wiatru, deszczu i słońca ławki, a na górze jest półka na której w
sytuacji kryzysowej można się spokojnie wyspać. Domek zrobił na mnie wielkie
wrażenie. Postanowiłem odsapnąć w nim chwilę. Wewnątrz panowała identyczna
temperatura jak na zewnątrz, ale nie wiało więc z radością zdjąłem kominiarkę,
czapkę, bufkę i rękawice. Odpocząłem pożerając suszone kandyzowane owoce,
popijając je wodą. Było ekstra. To zadziwiające jak nawet nieogrzewane cztery
ściany pomagają w walce z trudnymi warunkami.
Wielki Śnieżny Kocioł
Po wyjściu z
czeskiego schroniska okazało się, że chmury zaczęły delikatnie ustępować
słońcu. Delikatnie, bo słońce pojawiało się na ułamek sekundy i zaraz nad głowę
wpadała wielka biała chmura, ale to jednak słońce, z którym w dniu drugim nie
miałem doczynienia. Najzwyczajniej stęskniłem się za nim i jeżeli tylko je
widziałem rozkoszowałem się każdym promieniem.
Podejście na przełęcz pod Śmielcem było kłopotliwe. Szlak
był naprzemiennie pozbawiony jakiegokolwiek śniegu oraz oblodzony. Nie
zdecydowałem się na raki, bo na skałach utrudniają one marsz i niszczą się w
mgnieniu oka, więc pozostało mi tylko podpieranie się silnie na rozważnie
wbijanych kijkach i ostrożne poruszanie się do przodu.
Obejście Wielkiego Szyszaka (założę się, że miejscowi na
ogół przeinaczają nazwę tego wzniesienia) zaskoczyło mnie prześlicznym widokiem,
który pojawiał się równie szybko jak znikał. Chmury co chwila odsłaniały
Śnieżne Kotły i stacje telewizji, położoną na jednym ze wzniesień. Budowla nad
urwiskiem, z wysoką wieżą okresowo skąpaną we mgle, to wspaniały widok. Pamiętałem
go jeszcze z poprzednich wypraw – zawsze mi się podobał. To bardzo malowniczy
punkt Karkonoszy.
Dojście do tej budowli okazało się jednak nie lada wyczynem.
Na śnieżnych kotłach zawsze wieje. Dzisiaj wiatr był nie mocniejszy niż od rana
ale problem był zupełnie innej natury. Permanentny wiatr, połączony z okresowo
świecącym słońcem, zmienił śnieg w taflę lodu, po której nie byłem w stanie się
swobodnie poruszać bez raków. Ze względu na bliskość sporego urwiska bardzo
skrupulatnie wybierałem miejsce, na którym miała stanąć moja stopa. Bez kolców
pod podeszwą nie zdecydował bym się na ten odcinek. Przejście 400 metrowego
wzniesienia zajęło mi około godziny, bez chwili na odpoczynek. Poruszałem się
żółwim tempem, owiewany przez wiatr.
Po wejściu na równy teren byłem absolutnie wykończony. Nie
było jednak miejsca na odpoczynek. Wszędzie śnieg, lód i wiatr. Pozostało
jedynie maszerować dalej. Po minięciu wieży telewizyjnej krajobraz zrobił się
zupełnie inny. Plaska powierzchnia, całkowicie pozbawiona wysokiej roślinności,
pokryta powyginanym przez wiatr zlodowaciałym śniegiem, przerażała swoją pustką. Do tego wszystkiego
minął mnie wielki czerwony ratrak, powoli przesuwający się w stronę Szrenicy.
Ja skręciłem na żółty szlak prowadzący na dół.
Schronisko Pod Łabskim Szczytem
Trawers żółtym szlakiem był równie wymagający jak podejście
pod Wielkie Śnieżne Kotły. Mimo założonych gumowych raków i kijków w dłoniach
moje pośladki zetknęły się 3 krotnie ze zmrożonym śniegiem. I nie było to
lądowanie na miłą pierzynkę :( . Zdecydowanie nie.
Otoczenie schroniska budziło skojarzenia z powieścią
osadzoną w post nuklearnych realiach. Pokrycie dachu wykonane było z 29 różnych
kolorów papy, na podwórku stały 2 wraki radzieckich pojazdów wojskowych, a ściany
schroniska sprawiały wrażenie jakby chciały się przewrócić przy większym
podmuchu wiatru.
Wszedłem do środka zamówiłem herbatę z cytryną. Za mną
weszła grupa starych wyjadaczy karkonoskich, z którymi urządziłem krótką
pogawędkę o górach i ruszyłem dalej.
Zejście
Zejście nie było monotonne. Z każdą setką metrów przemierzanych
w dół zdejmowałem z siebie część sprzętu. Pierwsza setka - raki na plecach,
druga setka – kijki złożone i przytroczone do plecaka, trzecia za mną –
kominiarka w kieszeni, czwarta się skończyła - rękawiczki poszły w zapomnienie,
piątą przeszedłem przez strumień, szósta – cała kurtka rozpięta. Na koniec zatrzymałem
się w pizzerii niedaleko dworca, gdzie konsumując grzańca ze średnio smaczną
pizzą, mogłem pisać dalej.
Podsumowanie
Było fajnie. Przestudiowane wnikliwie podręczniki
przetrwania w warunkach zimowych dały mi kilka przydatnych porad i tematów do
przemyśleń. Doświadczyłem bardzo ciężkich warunków - wyczerpujący wiatr,
wysokie spadki energii, brak sił na pokonanie ostatnich metrów szczytu. Okazało
się, że spakowałem się doskonale. Niczego mi nie zabrakło, ani niczego nie
miałem zbyt wiele. Mały, 35 litrowy plecak, pomieścił wszystko, trochę obciążył
barki ale nie zawiódł do ostatniego dnia. Gumowe raki oraz kijki ułatwiły
pokonanie najcięższych podejść. Wiedza, jaką zdobyłem przed wyprawą, sprawdziła
się tak samo dobrze jak ja sam.
Co najważniejsze - rok spędzony na siłowni pozwolił na
odbudowanie mięśni otaczających moje nieszczęsne kolano do poziomu wystarczającego
na taką wyprawę. Nie zawiodło mnie i to. Oczywiście pewne ograniczenia
pozostały. Konieczność przemyślenia każdego, nawet najmniejszego kroku, spowalniała
podróż i zmuszała do dodatkowego wysiłku wtedy, kiedy po siłach zostawało
wspomnienie.
Jestem bardzo zadowolony z tej wyprawy. Nie szedłem jeszcze w takich warunkach i wydaje mi się że kiedyś to powtórzę. Wyprawa nauczyła mnie wiele o sobie. 3 dni zmagania się z naturą, zimnem, własnymi słabościami i samotnością na szlaku ukoronowane zwycięskim zejściem na dół. Było wspaniale.
Zacna wędrówka. Jestem pełny uznania i podziwu dla Twoich dokonań. Wybierając się w góry chciałbym, żebyś towarzyszył mi i wspierał swoim doświadczeniem i wiedzą.
OdpowiedzUsuńPolecam się :)
OdpowiedzUsuń